Z Justynowskiej Dychy na Krynicką Setkę
Dodano: 27.09.2013 15:06Znowu niewyspany, znowu przestraszony wszechobecnym zamieszaniem, „przepakami”, odżywianiem i całym tym zdawałoby się niepotrzebnym sprzętem. Wszystko to wiedziałem. Wiedziałem, że będę sobie pluł w brodę, zacznę się szarpać z myślami, aż w końcu stwierdzę „Miłosz! Ty debilu! I po co Ci to znowu było”.! Wiedziałem, a jednak po roku pojawiłem się na linii startu Biegu Siedmiu Dolin i tym razem moja historia nie kończyła się na 66 kilometrze.
Jak każdy biegacz chcę więcej, chcę więcej jak każdy uzależniony, przecież wszyscy wiemy jak bieganie potrafi wciągnąć. Wszak chyba większość z nas zna to uczucie, gdy jadąc przez nieznane miasto, spacerując po lesie, czy spędzając letni weekend na działce znajomych, podświadomie szukamy tras biegowych. Widzimy dukty, ścieżki, chodniki i wiemy, że tam można zrobić fajny trening lub po prostu pobiegać (nie daj Boże, żeby przypadkiem natknąć się na innego biegacza).
Ale od początku. W ubiegłym roku wiedziony chwilą, motywowany – a jakże! – książką „Urodzeni biegacze”, postanowiłem zmierzyć się z dystansem 66 km. Podążając na linie startu ogarnął mnie strach. Pamiętam jak dziś myśl tlącą się w mojej głowie „Co u licha! Gdzie są Ci wszyscy anemiczni ludzie, gdzie ci goście o astenicznej budowie co to zwykle rozgrzewają się przed biegami!? I po co im te kije, po co te pasy, plecaki z bukłakami?” No cholera, bałem się i tyle! Mogę zaryzykować stwierdzenie, iż gdyby nie było przy mnie przyjaciela, to zawinąłbym się na pięcie i wrócił do ciągle jeszcze ciepłego łóżka. Moje obawy – jak to zwykle bywa – minęły wraz ze startem. Okazało się, że nie taki ten czort straszny jak go sobie namalowałem. Po 8 godzinach dotarłem na metę w Piwnicznej i to w całkiem dobrej formie. Kończąc bieg wiedziałem, że wrócę tu za rok, aby zmierzyć się z całym dystansem.
I tu zaczyna się moja przygoda z Siedmioma Dolinami na dystansie 100 km. Do Krynicy przyjechaliśmy mocną ekipą pozytywnych ludzi w zielonych koszulkach z logiem „Dycha Justynów – Janówka”, podsumowując: ja i mój sztab kryzysowo – motywujący (między tymi dwoma przymiotnikami wypadałoby jeszcze wcisnąć słowo „szyderczy”, ale niech będzie, że tego nie wiecie). Sprawnie odebrałem pakiet startowy, przebrnęliśmy przez targi i po niecałej godzinie siedzieliśmy w samochodach pędząc do Piwnicznej, gdzie czekały na nas kwatery. Aby skrócić sobie drogę wyciągnąłem program sportowy festiwalu Biegowego. I w tym momencie czekała mnie miła niespodzianka. Otwieram pierwszą stronę, a na okładce moje zdjęcie z poprzedniego roku, na którym zbiegam z towarzyszem niedoli z Eliaszówki. No proszę, jeszcze nie zacząłem biegu, a już czuje się sławny i wyróżniony (później – dla żartów - miałem powiedzieć bratu, aby podwędził jeszcze 10 sztuk wspomnianego programu. Będę go rozdawał znajomym z autografami. Brat okazał się arcy zadaniową jednostką, więc jak ktoś przypadkiem nie ma jeszcze programu z moim koślawym podpisem to niech się zgłosi :P). Wieczorem sprawdziliśmy czy mam wszystkie 20 żelków, co to je miałem pochłonąć podczas biegu – 1 żelek na każde 45 min wysiłku – zmieniłem baterie w czołówce, przygotowałem numer startowy i położyłem się spać ( reszta załogi poszła oglądać mecz polaków w piłkę kopaną do pobliskiego – bardzo przyzwoitego – baru).
Pobudka o 2.30 w moim wykonaniu przypomina nieudany start rosyjskiej rakiety Proton-M, która w lipcu 2012 roku eksplodowała tuż po starcie z kosmodromu Bajkonur w Kazachstanie. Niby wstałem, ale tak naprawdę mentalnie ciągle leżę w łóżku! Mniejsza z tym, tak czy siak na start zdążyłem ze sporym zapasem.
Klamka zapadła wraz z gwizdkiem punktualnie o 4.00. Wystartowaliśmy, a ja spojrzałem na niebo w poszukiwaniu plejady M45 – Siedem Sióstr - to te gwiazdy, często mylone z „Małym Wozem”- , które miały mi umilać bieg, aż do chwili kiedy noc ustąpi dniu. Bogatszy o doświadczenie z ubiegłego roku wiedziałem, że ultramaratonu nie da się przetrwać biegnąc od początku do końca. Po jakiś 4 kilometrach zaczęło się podejście pod Jaworzynę. O ile teraz jeszcze wszyscy ochoczo zamierzali wbiegać pod górkę, to na dalszych etapach takie pomysły zdają się być ekstrawagancją, na którą stać tylko najlepszych. No nic, biegnę, idę, biegnę, idę… znowu biegnę, sami wiecie. W głowie nucę Run Run Run, zespołu The Velvet Underground. Lecę niesiony mieszaniną adrenaliny, endorfin i żelków energetycznych. No właśnie, chyba za bardzo się oderwałem od ziemi, ponieważ ta postanowiła mi nazbyt brutalnie przypomnieć o grawitacji, kiedy zbiegając do Rytra potknąłem się o korzeń i poleciałem przez lewe ramię. Tak sobie teraz myślę, że gdyby to była mata i gdyby zamiast korzenia stał przede mną Paweł Nastula to z pewnością sędziowie ogłosili by „ippon”! Pozbierałem się, przyjąłem kilka celnych uwag od towarzyszy o moim locie i zachowawczo pobiegłem dalej. Dalsza cześć zmagań przebiegała raczej spokojnie. Pokonywałem kilometry oglądając piękne widoki, a czas płynął odmierzany cyklem: żelek, izotonik, woda. Pierwszy kryzys przyszedł około 50 kilometra (chyba nawet dokładnie w tym samym miejscu co rok temu). Drugi zaatakował, kiedy ja atakowałem podejście w Małej Wierchomli. Jak dobrze, że od czasu do czasu widziałem na trasie Mamę i Przyjaciół (jeśli ktoś z Was został poczęstowany sernikiem, miłym słowem i oklaskami to niech wie, że miał przyjemność spotkać moją grupę oddanych kibiców)! Jednak te kryzysy były niczym w porównaniu z tym co miało przyjść na 80 km i trzymać mnie już do samego końca biegu. Powiedzieć, że to ściana, to tak jakby przestrzegać wczasowiczów przed wakacjami w Egipcie, ponieważ są tam małe społeczne niepokoje. To co mnie spotkało bardziej przypominało Chiński Mur wzniesiony z fizycznego i psychicznego zmęczenia oraz zakwasów. Tym razem nucę w głowie – a może na głos, przestałem kontrolować sytuacje, więc kto wie – utwór Brygady Kryzys ze znamiennym refrenem: Jestem już zmęczony, Jestem już zmęczony, Jestem już zmęczony, Mam tak dość! Ostatnie 20 km - jak to brzmi - pokonuje z wodą na pasie oraz kwasem mlekowym w nogach. Z niecierpliwością czekam, aż usłyszę gdzieś w oddali głos spikera zapowiadającego finiszujących ultrasów. Myślałem, że się nie doczekam, ale jest! Słyszę i to coraz wyraźniej! Juhu, endorfiny dodają mi znowu mocy. Zbiegam do Krynicy, wbiegam na deptak, a do moich uszu dochodzi znajoma melodia hymnu narodowego! Jak to, pytam sam siebie. Czyżbym wygrał bieg na 100 km? Zaraz, przecież na ostatnich kilometrach wyprzedziła mnie cała pielgrzymka ludzi! Gdyby to było Tour de France pomyślałbym, że 92 osoby, które ukończyły bieg przede mną zostały natychmiastowo zdyskwalifikowane za EPO, kortyzol czy jakieś inne świństwo w wyniku czego oto ja, Miłosz S. brawurowo wskoczyłem na najwyższy schodek podium. Ja, meta, hymn, moi przyjaciele i rodzina, wszystko to złożyło się na niezapomnianą chwilę, która w pełni (albo i z nadwyżką) rekompensuje ból i zmęczenie. Dlatego LUDZIE biegajcie! Dla tych krótkich chwil, a przede wszystkim dla samych siebie!
Foto: Michał Kata
Powrót